"et cognoscetis veritatem, et veritas liberabit vos" J (8,32)







wtorek, 24 sierpnia 2010

Rower

Każdego dnia, z samego rana siadam na rower. Wyjeżdżam na Drogę. Na początku jest szeroka, gładka, po prostu chce się jechać. Sił mam mnóstwo. Przyspieszam. Ożywczy wiatr owiewa moją twarz. Słońce ciepło oświetla każdy metr, kilometr. Chce się żyć, przeżyć kolejny dzień. Towarzyszy mi wiara, że jadę we właściwą stronę. I właściwą Drogą. A ta zaczyna piąć się stopniowo. W oddali widzę wspaniały Szczyt. Wierzę, że rozciągają się z niego unikalne widoki na niepowtarzalne krajobrazy. Tak piękne, że nie będę chciał wracać.
„Jak tam musi być wspaniale” – myślę ciesząc się na wyrost.
Przyspieszam jeszcze bardziej. Mam siłę, czuję moc.

Rozpędzony, zapatrzony przed siebie, w ostatniej chwili omijam pierwszą nierówność na Drodze, potem kolejną, większą od poprzedniej. Zwalniam.
„Muszę bardziej uważać” – mówię do siebie. A Droga staje się coraz bardziej wyboista, kręta i coraz węższa. Zwalniam jeszcze bardziej, omijam jakieś kamienie, odłamki cegieł, śmieci, leżą jakieś zardzewiałe gwoździe.
„Kto to wszystko porozrzucał?!” – myślę, przeklinając fakt, że muszę jechać jeszcze wolniej, żeby uniknąć upadku. W końcu zsiadam z roweru i zaczynam go prowadzić mozolnie omijając przeszkody. Spoglądam przed siebie. Nadal tam jest, Cel tej podróży, jestem bliżej z każdym krokiem, chociaż coraz bardziej przytłacza mnie świadomość, że tych kroków będę musiał postawić jeszcze dziesiątki, setki, tysiące … Na pewno o wiele więcej niż sądziłem na początku.

Zaczyna mnie ogarniać coraz większe zmęczenie. Do zmęczenia w końcu przyłącza się zniechęcenie. Sił jakby mniej. Zauważam inną drogę.
„Wreszcie jakieś wybawienie” – pomyślałem.
„Sprawdzę, może tą drogą też dojadę tam gdzie chciałbym się znaleźć?” – tłumaczę sobie, ochoczo wsiadając ponownie na rower.
Siły jakby wróciły. Moja nowa droga zaczyna łagodnie i gładko opadać. Jadę coraz szybciej, prawie bez wysiłku.
„Gdzie jest Cel mojej podróży? Gdzie ten wspaniały Szczyt?” – pytam się retorycznie. Ale coś zagłusza dalsze pytania.
„Po co mi tamten Szczyt, skoro tędy jedzie się tak łatwo i przyjemnie?” – tłumaczę sobie nie przerywając jazdy.

Mijają godziny, nadal jedzie się przyjemnie. Słońce zaszło już dawno.
„Dokąd tędy dojadę?” – w końcu zadaję sobie pytanie.
„Donikąd” – pada własna odpowiedź, bo końca drogi nie widać.
Zaczyna mi doskwierać brak Drogi i Celu mojej podróży, które straciłem z oczu jakiś czas temu.
„Musi gdzieś tu być” – stwierdzam rozglądając się z nadzieją.
Niestety nie mogę nic dojrzeć. Oglądam się za siebie – też nic. Moment nieuwagi wystarcza. Spadam z roweru. Trasa gładka kiedy się nią jedzie, przy upadku nie pozostawia złudzeń. Pościerane solidnie kolana, poranione ręce.
„Nawet nie mam apteczki, bandaża, nic nie mam” – wyrzucam sobie oglądając świeże rany obok tych, co całkiem niedawno się zabliźniły.
Podnoszę rower – jeszcze nadaje się do jazdy. Poobijany i obolały - zawracam. Chcę wrócić tam skąd przyjechałem. Ale podróż powrotna jest stroma i długa. Tak przyjemnie się tędy jechało …
Ostatecznie docieram do miejsca w którym zboczyłem z Drogi. Powoli zaczynam jechać, ponownie omijam przeszkody, a namiastką nagrody jest widok znajomego Szczytu. Dobrze jest Go widzieć. Na krótką chwilę uśmiecham się symbolicznie. Tylko na tyle mnie teraz stać, bo nigdzie jeszcze nie dojechałem, bo przede mną długa Droga pełna wyzwań, przeszkód, kuszących prowokacji i licznych chwil pokory …

Gdy znowu zbłądzę, obok licznych już blizn chcę mieć zawsze miejsce na przyjęcie kolejnych.

Nie boję się dnia, gdy po przebudzeniu nie znajdę roweru – pójdę pieszo, na czworakach, czołgać się będę …

Lękam się dnia, gdy po nocy, Drogi dla mnie już nie będzie …

czwartek, 12 sierpnia 2010

Modlitwa Raptora 10

Przemów Panie
Sługa Twój słucha …

Gdy
przestanę mówić
jak nakręcony
dziękować za wszystko co dobre
i gorsze trochę
za wszelkie łaski
i bolesne upadki
z których podnoszę się
co chwilę

Przemów Panie
Staram się słuchać przecież …

Gdy
skończę w końcu
wymieniać, wyliczać
niezmiennie to samo
przepraszać za grzechy
notoryczne
bliźniaczo podobne
do siebie

Przemów Panie
Już nic nie mówię prawie …

Jeszcze tylko
próśb litanię
pozwól mi dokończyć
co się ciągnie
nieskończenie
Wciąż mówię
że taki mały
jestem
pyłem, kurzem
ledwie
często natrętem
zapewne
Ale ciągle jednak
natarczywie
egoistycznie
czekam
na cuda Twoje
kolejne

Przemów Panie
Zamilkłem na chwilę …

mam szansę
na milion jedyną
by chociaż
jedno Słowo usłyszeć
Twoje
Niech się w końcu
przebije
przez milczenia mojego
symfonię